Czy można bać się śmierci?

Olga Szczepańska

Koronawirus boleśnie przypomina nam, że i my umrzemy, i to może szybciej niż jeszcze niedawno sądziliśmy. Myśl ta napawa lękiem – oczywiście lękiem przed śmiercią. Chciałabym opisać tu moje doświadczenia, które sprawiły, że stałam się podejrzliwa wobec tego, czym jest ten lęk.

Z wolontariatu w hospicjum wyciągnęłam bardzo przejmujący wniosek: umierający są samotni, ponieważ mało kto jest w stanie otwarcie rozmawiać o śmierci. Dla nich może ona przestać być przerażającą fantazją, której oddech na plecach czuje się całe życie – zaczynają godzić się z tym, że jest to ich rzeczywistość. Czyj jest więc ten lęk? Umierający mogą być samotni wśród opiekujących się nimi ludźmi, bo oddziela ich od siebie lęk zdrowych przed chorobą i śmiercią.

W hospicjum miałam naiwną nadzieję, że uda mi się dowiedzieć więcej na temat umierania. Chorzy dzielili się na takich jeszcze jakby bardziej po stronie żywych, dzielących z nimi właśnie lęk przed śmiercią i ziemskie troski, i takich, którzy jeszcze za życia sprawiali wrażenie bycia już po drugiej stronie. Gdy przebywałam z chorymi, od któregoś momentu zaawansowania ich choroby, zaczynałam stopniowo mieć poczucie, że nie mam nawet wyobrażenia o tym, co oni czują, gdzie są. Jasne, bo skąd właściwie miałabym mieć to wyobrażenie?

Freud w „Ego i Id” pisze tak:

„Lęk przed śmiercią stawia psychoanalizę wobec trudnego zadania, albowiem śmierć jest abstrakcyjnym pojęciem o negatywnej treści, dla którego nie można znaleźć nieświadomego odpowiednika.”

Jak to rozumieć?

Z pewnością będzie to uproszczenie, ale można ująć to tak: to, co odczuwamy jako lęk przed śmiercią, nie może nim być zgodnie z zasadą, że bać się można tylko tego, czego się doświadczyło. W umieraniu przeraża nas to, co już w jakimś stopniu przeżyliśmy – cierpienie, bezradność, świadomość, że zostawimy tu kogoś, i wyobrażenie, że będziemy sami. Lecz nie możemy się bać śmierci samej w sobie, ponieważ – póki żyjemy – nasza własna śmierć może być jedynie „abstrakcyjnym pojęciem o negatywnej treści”, przy czym „negatywna treść” oznacza tu brak treści.

Może wydawać się tajemniczym stwierdzenie, że nie ma dla śmierci nieświadomego odpowiednika. Poza intelektualną wiedzą o tym zjawisku, lub wiedzą wziętą z obserwacji, nie możemy bardziej pojąć śmierci, dlatego że nie możemy jej za życia doświadczyć. Dlatego być może w pewnym sensie trudno nam „uwierzyć w śmierć” i to zjawisko wydaje się mieć przejawy w różnych kulturach. W wielu tradycjach groby wyposażano w przedmioty życia codziennego, jakby stała za tym myśl, że na tym świecie lub na jakimś innym, mogą się one zmarłemu jednak przydać. Dlaczego grób przykłada się kamieniem? Może też dlatego, żeby nic ze środka się nie wydostało? Dlaczego zwłoki wzbudzają lęk i skąd powszechny w popkulturze motyw zombie, czyli fantazja o tym, że umarły ożyje? Zdarzyło mi się kiedyś niechcący wykręcić w telefonie numer do kogoś, kto już nie żył. Kiedy zobaczyłam na wyświetlaczu, że dzwonię do zmarłego, ogarnęło mnie na moment przerażenie, co to będzie, jeśli ten ktoś jednak odbierze. Uważam, że w pewnym sensie śmierć dla człowieka jest czymś nieprzyswajalnym. A gdy umiera ktoś inny, trudno objąć umysłem to, że był i go nie ma.

Oczywiście dochodzimy teraz do miejsca, skąd można by się skierować w stronę rozważań: lęk przed czym przeżywamy jako lęk przed śmiercią. Można też skierować się w inną stronę: jeśli to wcale nie śmierć wzbudza w nas ten lęk, oznaczałoby to, że nasze wyobrażenia na temat umierania mogą być nieprawdziwe.

Będąc w dalekiej podróży, miałam szczęście przeżyć trzęsienie ziemi. Nie jest to coś, do czego można się zawczasu przygotować, bo dzieje się niespodziewanie. Spałam, gdy uświadomiłam sobie, że śni mi się wirująca pralka. Czułam jej wirowanie coraz intensywniej, aż w końcu wyrwała mnie ze snu myśl, że przecież tu, gdzie jestem, nie ma żadnej pralki. Otworzyłam oczy i zobaczyłam chlupoczącą wodę w plastikowej butelce. Po chwili cała butelka zaczęła skakać po parapecie. Spojrzałam przed siebie na okno wychodzące na wewnętrzny dziedziniec hostelu, w którym mieszkałam. Betonowe schody miękko falowały, zbiegali po nich krzyczący ludzie.

To jest trzęsienie ziemi.

Falują betonowe schody.

Prawdopodobnie zaraz umrę.

Złapałam paszport, żeby mogli mnie jakoś w tym odległym od domu kraju zidentyfikować i wybiegłam po takich samych betonowych schodach na dwór. Trzęsienie ustało.

Z czasem coraz słabiej pamiętam w ciele to zmieniające całe myślenie o świecie uczucie, kiedy ziemia pod stopami bryka jak wesoły konik i wszystkie ciężkie rzeczy stają się jakby lekkie. Nagle się okazało, że nie ma nic pewnego, ale nie było to wcale straszne doświadczenie. Straszny jest właśnie lęk.

Oczywiście możemy tłumaczyć to działaniem mechanizmów obronnych, które mogły szybko się uformować, żebym mogła to psychicznie przetrwać. Z drugiej strony pamiętam dobrze moment, gdy zrozumiałam, co się dzieje, że dzieje się to teraz i że nie mam na to wpływu. Dzieje się. Stało się? Nie, nie stało się. Jednak nie tym razem. Nie było czasu na sentymentalizm ani nawet na lęk. Po prostu stało się. Już. Ok.

Może lęki i wszelkie inne wytwory umysłu musiały ustąpić niezaprzeczalnej wyższości fizycznego doświadczenia. To nie była umysłowa spekulacja na temat trzęsienia ziemi. To było doświadczenie przede wszystkim cielesne. W żadnym stopniu i tak nie pomogłoby uspokajanie: „Tylko ci się wydaje. Nic tu się nie trzęsie”. Umysł ze swoimi metodami był tu zupełnie bezsilny.

Wygląda na to, że zawsze kiedy człowiek umiera, mamy do czynienia z tym samym – górę biorą procesy cielesne. We „W kwestii wprowadzenia do narcyzmu” Freud pisał o tym, że w chorobie libido – czyli, najprościej mówiąc, energia, jaką dysponujemy – jest wycofywane ze świata zewnętrznego i człowiek skupia się na sobie. Innymi słowy, mniej interesuje go to, co się dzieje na zewnątrz, jest zaabsorbowany sobą i procesami zachodzącymi w jego ciele. Można sobie wyobrazić, że gdy powoli umiera i spowalniają funkcje życiowe organizmu, także i owa energia zaczyna gasnąć. Nie tylko coraz mniej inwestuje on w świat poza sobą, ale również coraz mniej ma energii na podtrzymywanie świata w sobie – myśli, fantazji, także i lęków. Być może i śmierć wydaje się wtedy mniej straszna?

Jak to będzie – tego nie wiemy nadal. Prawdziwe wydaje się powiedzenie: „jakie życie, taka śmierć” dlatego, że wydaje się, iż na przeżywanie wszystkiego ma wpływ to, jacy jesteśmy, więc dlaczego ze śmiercią miałoby być inaczej. Innymi słowy z pewnością jest to sprawa indywidualna. Powyższy tekst to jedynie moje przemyślenia na podstawie własnych doświadczeń, które mogą się przecież zupełnie różnić od tych należących do kogoś innego. Jednak postanowiłam przybliżyć temat, który zwykle z powodu lęku jest oddalany, w nadziei, że ma sens wbicie klina pomiędzy ten lęk, a samą śmierć – że może przyniesie to coś w rodzaju ulgi.

2 Replies

  • Do tego, czego boimy się w kontekście śmierci dodałabym lęk przed niewiadomym. Jednak są wśród nas tacy, którzy śmierci doświadczyli – ci którzy byli reanimowani i udało się ich uratować. Ciekawe, że część z tych osób twierdzi, że to doświadczenie sprawiło, że przestali się bać śmierci – chyba ci, którzy wówczas doznali (trudno znaleźć dobry czasownik, bo „widzieli”, choć widzieć przecież nie mogli…) jakiegoś kojącego ciągu dalszego, czyli można powiedzieć mieli przeżycie „cezury śmierci”, nie tyle ostatecznego końca, co pewnego „przejścia”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.