Tabu zostało przełamane – słowa „powszechnie uważane za obraźliwe” zostały wyniesione na sztandary. Słowa, które do tej pory wydawały się zarezerwowane dla chamów i prymitywów, na dźwięk których więdły nam uszy i rosło nasze poczucie obrzydzenia i moralnej wyższości, nagle stały się tymi właściwymi, bo najlepiej wyrażają od dawna kumulowany gniew.
Przełamane zostało kolejne tabu – dotąd panowała zgoda co do tego, że przeklinanie uchodzi mężczyznom, ale kobietom kląć nie wypada. I nagle, o zgrozo, to kobiety piszą na transparentach „Trzeba było nas nie wkurwiać!”. I krzyczą na ulicach, że ci, którzy gotują kobietom piekło mają wypierdalać. Kobiety razem z mężczyznami. Bo to jest wspólny protest. Krzyczą to głośno w całej Polsce, wielotysięczne tłumy nawet w miejscach, gdzie do tej pory nigdy nikt nie protestował. Krzyczą nie przejmując się tym, że wzbudzają święty oburz nie tylko u tych, do których kierują swoje podobno wulgarne słowa, ale także u tych, którzy generalnie ich popierają, ale forma ich razi.
O co chodzi z tymi słowami? Dlaczego jedne słowa są dobre, a drugie złe? Co powoduje, że słowo staje się przekleństwem? Nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że to jest kwestia społecznej umowy na temat obyczaju. A umowy można zmieniać na różne sposoby. Może to się dziać na sposób ewolucyjny, w długotrwałym procesie, podczas którego wszyscy, albo prawie wszyscy, poza zatwardziałymi konserwatystami, zdążą się mniej więcej przyzwyczaić do zmiany obyczaju. Może jednak być inaczej i teraz właśnie tak się stało. Doszło do rewolucji. Strajk kobiet jest rewolucją wielowątkową, a przejęcie języka jest tylko jednym z jej aspektów. Tym niemniej jest to bardzo znaczące zjawisko, właśnie dlatego, że nadaje tym przemianom dynamiki i wyrazistości, że dzięki tym soczystym słowom nikt nie może powiedzieć, że nie widział, nie słyszał, bo one mają moc dotarcia do wszystkich uszu. Zarówno tych, które więdną i których właściciele uważają, że wykrzykujące i wykrzykujący je to hołota, motłoch, lub dzicz, jak i tych, których posiadacze czują, że naprawdę czas używania słów łagodniejszych się skończył, bo słowa łagodniejsze i bardziej uładzone nie były słyszalne i nie zostały wysłuchane.
Wspominam jak jeszcze niedawno Joanna Jaśkowiak stanęła przed sądem za to, że na wiecu w Poznaniu wykrzyczała, że jest wkurwiona, a Paweł Kasprzak z Obywateli RP został skazany za to, że krzyknął do policjantów maszerujących na siedzących na jezdni ludzi: „Kurwa mać, trzy kroki w tył!” (nota bene posłuchali, bo znają ten język, ich dowódcy tak się do nich zwracają). Tak niedawno użycie „tych” słów było penalizowane. Bardzo jestem ciekawa jak to teraz będzie z penalizacją.
Wspominam też dawniejsze czasy, kiedy ja i moje przyjaciółki byłyśmy młodymi matkami i niejednokrotnie bywałyśmy doprowadzone do ostateczności. Jedna z nich krzyczała „kuźwa!”, druga „kurza twarz!”, a ja (trochę się wstydzę): „kurde mol, no!”, co mój synek twórczo przekształcił w „kurdemolno” i adekwatnie używał.
Wspominam, jak mi było przykro, kiedy słuchałam, jak mówi moja córka i jak ją prosiłam, żeby nie używała takich wulgarnych słów. Myślałam wtedy, że przecież nie tak ją wychowałam (kurdemolno jakoś mi się ulotniło) i chyba przeoczyłam pokoleniową zmianę, która mi się wtedy nie podobała.
Nie wykluczam, że to, co w tej chwili mojemu pokoleniu wydaje się rewolucją języka, już dawno się dokonało, tylko my, zajęci obroną demokracji w starym stylu, z naszymi nudnymi marszami KOD-u, gdzie brak adekwatnych haseł wypełniały nieznośne ryki stadionowych trąb, w ogóle tego nie zauważyliśmy.
Czy jest tu ktoś, komu nigdy nie pomogło wykrzyczenie niecenzuralnego słowa? Słowa, które jest jak pocisk, które uwalnia skumulowane emocje i przynosi ulgę?
Pamiętajmy jednak, że to wciąż jest tylko słowo. Może mieć wielką moc, również moc tworzenia (Bóg stworzył świat mówiąc, co wiemy z Tory, będącej źródłem naszej judeochrześcijańskiej kultury), może dotkliwie ranić, ale może także być obroną przed sadystycznym atakiem.
Sięgnę po jeszcze jedno wspomnienie, które wróciło do mnie w ostatnich dniach. Na pierwszym roku studiów na Akademii Medycznej miałam w grupie kolegę, którego od początku nie lubiłam. Natomiast wszyscy w grupie wiedzieli, że bardzo lubię koty. Pewnego dnia, kiedy całą grupą przemieszczaliśmy się przez miasto z jednych zajęć na drugie, ów kolega zaczął mi opowiadać jak dręczy swojego kota. Próbowałam z nim rozmawiać, potem chciałam się od niego oddalić, ale on mi nie odpuszczał. Pastwił się nade mną opowieścią o tym, jak się pastwi nad bezbronnym stworzeniem. Przerażona, doprowadzona do ostateczności, wykrzyknęłam na środku ulicy, pośród moich koleżanek i kolegów z grupy „odpierdol się ode mnie!”. Próbowałam się bronić przed atakiem sadysty. Sadysta zawył z rozkoszy. Od tej chwili mógł mnie dręczyć z powodu mojej wulgarności i długo czerpał rozkosz z tego procederu.
Miałam wtedy 19 lat, a wydarzyło się to 40 lat temu. Nikt nie stanął w mojej obronie, nikt tego sadysty nie powstrzymał. Wówczas pożałowałam swoich słów, bo sadyście udało się perwersyjnie przekształcić znaczenie tego zdarzenia i nawet mnie samą przekonać, że to mnie należy potępić za wulgarność, a nie jego za sadyzm. Tak to działa.
Ma rację prof. Inga Iwasiów, że „To nie <<wypierdalaj>> jest agresją, ale wypowiedziane poprawną polszczyzną <<brońmy kościołów>>”. To jest wezwanie do wojny domowej i wezwanie zostało zrozumiane i przystąpiono do realizacji.
Jednak protest nie ogranicza się do wykrzykiwania wulgaryzmów. Na kartonach są tysiące haseł, które zachwycają kreatywnością, obeznaniem z kulturą i literaturą, dowcipem, ironią i tym wszystkim, co świadczy o tym, że jesteśmy świadomym społeczeństwem, wykształconym, nieotumanionym. Mądrym społeczeństwem, któremu na kilka lat przytrafiła się głupia, cyniczna, przestępcza, perwersyjna władza i my tę władzę właśnie mamy zamiar obalić. I chociaż bym chciała tu przytoczyć dziesiątki haseł z kartonów, ograniczę się do jednego: „Jarku, daj, ać ja pobruszę, a ty wypierdalaj”.